Jest tu taka słynna winda. Santa Justa się nazywa. Jedna z większych atrakcji centrum Lizbony. Warto ją odwiedzić, bo z góry rozpościera się świetna mozaikowa panorama, a z drugiej strony można rzucić okiem na ruiny zniszczonej w słynnym trzęsieniu ziemi katedry. Opcje na wjazd są dwie. Można jak większość – stojąc w długiej kolejce i płacąc kilka euro. Można też zrobić to na około. Wspiąć się na windę z drugiej strony klucząc w labiryncie stromych uliczek i schodków.Trochę to trwa, ale odrobina ruchu nikomu nie zaszkodzi i oto jesteśmy.
Schodzić jednak już nam się nie chciało. Szybki rekonesans. Patrzę, a tam obok taka zwykła winda, jak w bloku. Naciskam. Jedzie. Wsiadamy, zjeżdżamy na parter, drzwi się otwierają i jesteśmy w sklepiku 2 na 2 metry i to za ladą. Witamy się z ekspedientką, mijamy ją i wychodzimy na ulicę. Czyli w skrócie: zaliczyliśmy w Lizbonie wyjście przez sklep z pamiątkami. Banksy style.




Ta historyjka to doskonały przykład naszego stylu zwiedzania miast. Trzeba się w nich zwyczajnie zgubić. Czasem po prostu poszwendać bez celu, a czasem wyznaczyć jakiś cel, ale dobór trasy pozostawić losowi, przeczuciu, ciekawości czy czemuś jeszcze innemu. To działa właściwie w każdym miejscu, ale w Lizbonie działa wyjątkowo dobrze.
Lizbona na weekend – pomysł doskonały
Stolica Portugalii to zawsze było jedno z podróżniczych marzeń. Jego realizacja, jak wszystko co najlepsze w życiu, była spontaniczna. Rzut oka jak tam pogoda w listopadzie. Loty nie za drogie. Hostele też niczego sobie. To co? Robimy długi weekend? I zrobiliśmy.
Czasu było niewiele, więc Lizbonę ledwo liznęliśmy, ale smakowała wspaniale. Co ważne, samo miasto też sprzyja takim szybkim wycieczkom. Nie jest przesadnie obszerne, za to dobrze skomunikowane. Lotnisko znajduje się bardzo blisko centrum – dojedziecie do niego z miasta za jakieś 1 euro. Jeśli więc planujecie tu nie więcej niż 2-3 dni to mamy dla Was dwie porady.

Po pierwsze, zainwestujcie nieco więcej w nocleg blisko centrum. Nie warto tracić czasu na dojazdy kosztem kilkudziesięciu złotych. My za przyzwoitą cenę wynajęliśmy pokój w hostelu z prywatną łazienką i śniadaniami (świetnymi swoją drogą) w takiej odległości, że do wspomnianej choćby Santa Justy szliśmy mniej niż kwadrans.
Po drugie, od razu na lotnisku obowiązkowo kupcie dobowy bilet na komunikację miejską. Później zachowany „kartonik” można doładować w automatach na każdej stacji metra. To wydatek kilku euro, a uprawnia do korzystania z metra (które łączy wszystkie najważniejsze punkty), ale co ważniejsze również tramwajów i niektórych wind (czyli tych kolejek funikularnych, które widzicie na każdym zdjęciu z Lizbony).
Nie wierzę, że ktoś, kto odwiedza portugalską stolicę nie będzie chciał się przejechać słynnym, żółtym tramwajem 28 lub kolejką Ascensor da Glória. Szczególnie w tej ostatniej bilet okazał się cudownym wyjściem, bo jednorazowa wejściówka na przejazd, który trwał kilka minut, kosztowała więcej niż cały bilet dobowy.



Zatem gdzie w tej Lizbonie się gubiliśmy? Popołudniem po przylocie wyszliśmy od razu na miasto. Jedną z głównych dróg, Avenida da Liberdade, w kierunku Praça do Comércio, czyli Placu Handlowego. To spora przestrzeń z nabrzeżem nad ujściem rzeki Tag. Jest tu tłoczno i głośno nawet późnym wieczorem. Ale największą zaletą tego miejsca jest to, że znajduje się obok najpiękniejszej części Lizbony – Alfamy.

Alfama – piękny chaos
Alfama to najstarsza dzielnica miasta. Jako jedna z nielicznych przetrwała druzgocące trzęsienie ziemi w 1755 roku. To położony na wzgórzach labirynt najróżniejszych kamieniczek, wąskich przejść, schodów, prania suszącego się na sznurach ponad głowami przechodniów, odrapanych ścian i azulejos – ceramicznych płytek ozdabiających budynki. Na pierwszy rzut oka nic tu do siebie nie pasuje. Feeria barw i kształtów. Wizja szalonego artysty, który próbował połączyć zabytkowe domy z graffiti, ekskluzywne restauracje z ziejącymi oknami pustostanów, ulicznych sprzedawców nalewek z dumnymi śpiewaczkami fado. I najlepsze jest to, że mu się udało. Wystarczy spędzić tu kilka chwil by cały ten chaos nabrał sensu.

Gwarantuję Wam. Zajrzyjcie do Alfamy wieczorem. Dowiedzcie się co to ginjinha i wypijcie ją na ulicy razem ze sprzedawcą. Poszukajcie sklepu razem z poznanymi przed chwilą muzykami. W poszukiwaniu fado omińcie te lokale, które zachęcają dużymi szyldami i eleganckim wystrojem. Usiądźcie w knajpce w podwórku, gdzie każdy stół jest z innej parafii. Zamówcie paszteciki z dorsza (pastéis de bacalhau) i omal się nimi nie udławcie z zachwytu, gdy do melancholijnego koncertu zaczną dołączać się przechodnie. Po czymś takim będziecie chcieli tu wrócić jeszcze nie raz.


Portugalski prawie-święty
My wróciliśmy już następnego dnia. Ale jak to mieliśmy w zwyczaju – gubiąc się. Chcieliśmy dojść do Alfamy inną drogą – od północy. Po drodze zatrzymać się w kilku punktach widokowych, m.in Miradouro das Portas do Sol, zerknąć na Zamek św. Jerzego, a na końcu obowiązkowo przejechać się tramwajem. Wszystko się udało, ale najpierw źle skręciliśmy i trafiliśmy na niewielki placyk z pomnikiem. Wokół pomnika dziesiątki kartek, zniczy i tabliczek z podziękowaniami.
Na statui uwieczniony jest José Tomás de Sousa Martins. Ten XIX-wieczny lekarz słynął z pracy dla ubogich mieszkańców Portugalii. Swoją misję przypłacił zresztą życiem. Gdy zmarł na gruźlicę opłakiwał go sam król. Dziś jego osobę otacza niemal religijny kult. Mieszkańcy Lizbony stale odwiedzają pomnik prosząc o wstawiennictwo w leczeniu lub dziękując za pokonanie choroby.


I teraz pytanie: czy dowiedzielibyśmy się tego nie gubiąc się? Czy idąc prosto do celu odnaleźlibyśmy malutki placyk schowanych w cieniu drzew, na których kioskarz rozlewa prossecco? Czy trafilibyśmy do knajpy dla lokalsów, gdzie porcje liczy się w kilogramach, piwo kosztuje 1 euro, a po stole biegają karaluchy? No właśnie.



To pierwsza część naszych wspomnień z Lizbony. W kolejnej piszemy m.in. o dzielnicy Belem, jedzeniu, targach i Różowej Ulicy. Kliknijcie TUTAJ