Jak to zwykle bywa – najlepsze okazują się miejsca, co do których nie miało się żadnych oczekiwań. Bo albo miały być tylko przystankiem po drodze gdzieś indziej, albo w ogóle nie planowaliśmy ich oglądać. Na Majorce mieliśmy dokładnie tak. Żelazne punkty wyspy, jak Sóller czy Valldemossa, owszem, były piękne, ale nie zrobiły na nas takiego wrażenia, jak trzy niepozorne mieściny.
Pueblo podczas sjesty
Jednym z takich miasteczek było Santanyí. Leży w południowo-wschodniej części wyspy. To najbardziej kurortowa część Majorki. Pełna turystycznych wabików z wyższej półki, jak Cala d’Or. Miasta i mieściny w tej okolicy albo powstały albo zostały przebudowane pod gusta zachodnich gości. Kuszą malowniczymi acz maleńkimi plażami, eleganckimi restauracjami i luksusowymi hotelami. Czasem, jak w przypadku Cala d’Or właśnie, od początku do końca powstały według ściśle określonego schematu (tu akurat wszystkie budynki nawiązują architekturą do Ibizy). Ładnie, ale jak dla nas nieco za bardzo „od linijki”.
Tym większym zaskoczeniem było dla nas Santanyí. Zajrzeliśmy tam czując niedosyt po wyżej wspomnianych. I co się okazało? Miasto pasuje do okolicy jak pięść do nosa. Było senne, niemal wymarłe (w czym akurat spora zasługa tego, że trafiliśmy tam podczas sjesty). Zbudowane z piaskowego kamienia, zakurzone i skąpane w cholernym upale, przed którym uciec dało się tylko w cienie wieżyczek i drzew. Było piękne. Na myśl przywodziło pueblos z westernów na moment przed samo południem. A może Macondo ze „Stu lat samotności” Marqueza? W każdym razie podobało nam się o niebo bardziej niż pobliskie kurorty.
Po szybkim soku pomarańczowym przeszliśmy je wzdłuż i wszerz nie pomijając nawet… budynku urzędu gminy. Gmach miał ładny dziedziniec z wyjściem na tarasy, a że była sjesta to stał całkowicie pusty. Nikt nas nie zatrzymał, więc odhaczyliśmy szybkie zwiedzanie.
Santanyí jest miastem artystów. Uliczki wypełniają atelier i warsztaty rzemieślnicze. Odbywają się tu również różne festiwale. Nieopodal znajduje się park narodowy Mondragó, na który jednak zabrakło nam już czasu.
Dawna stolica Majorki
Drugim z naszych odkryć była Alcúdia. Tu nie musieliśmy się specjalnie wysilać, bo mieszkaliśmy tuż obok. Brzegiem morza spacer zajmował około godziny. Z tego powodu zaglądaliśmy tam częściej niż gdzie indziej. Czy to do miasta czy na plażę, która przypasowała nam bardziej niż nasza Platja de Muro.
Alcúdia to dawna stolica wyspy i jedna z najstarszych tutejszych osad. Założyli ją Rzymianie, a rozbudowali Maurowie. Im również zawdzięcza swoją obecną nazwę, która oznacza „Na wzgórzu”. Jej stare miasto to otoczony murami kamienny labirynt. Najlepiej zgubić się w jego uliczkach, gdzie łatwo o cień. Można go również obejść górą szlakiem dawnych murów obronnych.
Na pierwszą wycieczkę tam wybraliśmy wtorek. To bowiem w Alcúdii dzień targowy. Uliczki starówki zapełniają się więc straganami. Pełno na nich rzecz jasna cepelii dla turystów, ale znajdziecie też lokalne rękodzieło, sery, wędliny czy najlepszy pod słońcem sok pomarańczowy.
Nadmorska część Alcúdii, czyli po prostu Port d’Alcúdia to nieco bardziej luksusowy kurort. Pełen jachtów, restauracji i dyskotek. Jeśli ktoś szuka życia nocnego, to może to być miejsce dla niego.
Pollença – nasze najpiękniejsze wspomnienie
I wreszcie przyszła pora na zapowiadaną już od dawna Pollençę. Pewnie dla wielu będzie to kolejna majorkańska mieścina, może nawet rozczarowująca gdy postawi się ją w jednym szeregu z topowymi atrakcjami. Dla nas będzie jednak najpiękniejsza. Bo to nie tylko kwestia tego na co się patrzy, ale również jak się to odbierze. A to już bardzo subiektywna sprawa.
Zaczęło się od wypadu na Formentor (więcej: Najpiękniejsze drogi Majorki. Formentor i szalona serpentyna Ma-2141. Wakacje na Majorce cz. II). Jechaliśmy tam autobusami przez miasteczko Port d’Pollença. Przypadło nam do gustu tak bardzo, że postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda Pollença „właściwa” (miasteczka na Majorce często mają swoje „filie” przy samym morzu z dopiskami „Port”, „Plaża” czy „Zatoka”).
To był pomysł Agaty i okazał się strzałem w dziesiątkę. Pollença ma wszystko to, co topowe majorkańskie mieściny: architekturę będąca mieszanką wpływów rzymskich, mauretańskich i hiszpańskich; wąskie, skryte w cieniu uliczki i piękne placyki pełne palm, sosen i drzew cytrusowych. A oprócz tego ma to, czego wielu miejscom z topowych wyliczanek brakuje – klimat autentyczności i surowości. Nie sili na schlebianie naszym gustom. Podoba się? To fajnie. A jeśli nie, to trudno.
W Pollensie koniecznie wejdźcie na Kalwarię. To sanktuarium na wzgórzu nad miastem, na które prowadzi 365 schodów. Nic dziwnego, że w Wielki Piątek odbywa się tu Droga Krzyżowa. Ale jak się chce oglądać takie widoki, to trzeba trochę pocierpieć.
Jeszcze jedno. W Pollensie złapał nas ulewny i nijak nieprognozowany deszcz. Na Majorce warto zabrać ze sobą coś na zmianę. Szczególnie, że klimatyzacja w autobusach zasuwa jakby jutra miało nie być.
To, co zachwyciło nas w Pollensie trudno opisać. To chyba ten deszcz właśnie. I schody Kalwarii, do których doszliśmy jakoś tak po prostu, nie mając żadnego planu. I schowany na wzgórzu samochód. I widoki. I kawa w strugach ulewy. I wszystko.