Przejdź do treści

Toskania bez Florencji. Pienza, Gladiator i bonusowo Karyntia, czyli powrót z Sardynii

  • przez

Wracając z Sardynii nie mieliśmy zamiaru jechać prosto do Polski. Z promu wysiedliśmy przecież w Toskanii, więc grzechem byłoby nie zobaczyć ikonicznych krajobrazów wypełnionych wzgórzami, winnicami i drogami wijącymi się pośród szpalerów cyprysów. Z Livorno ruszyliśmy zatem w kierunku doliny Val d’Orcia, czyli podobno najpiękniejszej części Toskanii.

Więcej o wakacjach na Sardynii przeczytacie tutaj

Naszym pierwszym celem była Pienza. Niewielkie, ale nieprzyzwoicie wręcz malowniczo położone miasteczko na południe od Sieny. Można chyba powiedzieć, że stanowi ono początek wspomnianej doliny. Na trasie z Livorno zrezygnowaliśmy z autostrad, co pozwoliło zaoszczędzić trochę euro, a dodatkowo podziwiać pocztówkowe widoki. Gdy myślicie o Toskanii gwarantuję Wam, że przed oczami macie właśnie Val d’Orcię.

Pienza – na drodze Gladiatora

W Pienzie samochód zostawiliśmy w nowej części miasteczka. Kilkanaście minut spacerem od starówki. Polecamy takie rozwiązanie. Unikniecie szukania miejsc i opłat, a odległości są naprawdę niewielkie. Co więcej, na stare miasto możecie dojść ulicą, która stanowi właściwie jeden wielki taras widokowy na dolinę.

W takim anturażu docieramy do najpiękniejszej części Pienzy. Zabytkowa starówka szczelnie otoczona jest starymi murami i kamienicami. Daje schronienie przed upałem i cieszy oczy. To taka pigułka zawierająca w sobie wszystko to, za co kochamy włoskie miasta.

Jednak jak pięknie by tam nie było, to nie po to przyjechaliśmy do Pienzy. Kilkanaście minut spacerem za miastem znajduje się bowiem miejsce, które kojarzyć musi każdy fan kina.

To tu Maximus Decimus Meridius schodził w dół ze wzgórz w kierunku domu gładząc ręką kłosy. A mówiąc mniej poetycko: tu kręcono jedną ze scen „Gladiatora”. I choć plener nie przypomina na pierwszy rzut oka filmowych kadrów (nie ma np. owych zbóż) i mówiąc wprost: jest to dość niepozorne zadupie za miastem, to jednak już po kilku sekundach oko wyłapuje znajomą perspektywę, drogę i cyprysy w dole, a serce zaczyna mocniej bić. Dla mnie to było magiczne przeżycie. I nie tylko dla mnie, bo co chwila pojawiali się nowi fani kina, którzy próbowali odtworzyć słynną scenę. Zauważyłem też pewną prawidłowość. Po przybyciu na miejsce faceci rozhisteryzowani szukają odpowiedniego kąta i przybierają pozycję Russela Crowe’a, a znudzone dziewczyny cykają im fotki i szybko wracają do Pienzy.

Are you not entertained?

Florencja? A komu to potrzebne?

Plan zakładał, że w Toskanii spędzimy dwie noce. Początkowo jeden dzień chcieliśmy w całości przeznaczyć na zwiedzanie Florencji, która od dawna jest na naszej liście. Z tego powodu wybraliśmy nocleg w niewielkiej wsi Pelago, z której to planowaliśmy wyskoczyć do Florencji komunikacją miejską. Ale plany są po to żeby je zmieniać.

Pelago

Po dwóch tygodniach spędzonych w sardyńskich miasteczkach nie potrafiliśmy wyobrazić sobie, że nagle musimy znaleźć się w wielkim mieście wypełnionym pod korek turystami. Nie fair byłoby to również wobec samej Florencji, którą siłą rzeczy musielibyśmy potraktować po macoszemu. Uznaliśmy więc, że zostajemy w Pelago, a do Florencji wrócimy kiedy indziej. Dzień spędziliśmy na spacerowaniu wśród winnic, jedzeniu serów, a skończyliśmy w jedynej w miasteczku restauracji, którą przyszło nam dzielić z zawodnikami lokalnego, ósmoligowego klubu, którzy świętowali wygraną w derbach. I to był chyba dobry wybór.

Do domu? Faak no!

Z Pelago do domu czekałoby nas 14 godzin jazdy. Podzieliliśmy więc trasę tworząc sobie ostatni przystanek w austriackiej Karyntii, konkretnie nad jeziorem Faak. Spędziliśmy tam tylko jedno popołudnie, ale warto było. Karyntia to przepiękny region, a do tego zaledwie 8 godzin od domu. Zapisujemy sobie, że trzeba tu wrócić na dłużej.

Faak am See

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

%d bloggers like this: