Cortes Apertas znaczy „otwarte dziedzińce”. To również nazwa święta, które od września do grudnia odbywa się w sardyńskiej prowincji Nuoro. Każdego dnia inna gmina dołącza do tego barwnego korowodu. Z grubsza chodzi o promocję i ratowanie od zapomnienia lokalnych tradycji. Miasta i miasteczka najpierw się stroją, a później zapełniają setkami ludzi w ludowych strojach. Jest sporo tańca, muzyki, jedzenia czy rzemiosła. Czyli takie trochę dożynki.
Od naszego święta plonów festiwal ten różni się jednak zawartymi w nazwie otwartymi dziedzińcami. Nie ma w tym przenośni. Mieszkańcy dosłownie otwierają swoje podwórka i domy. Do niektórych można po prostu zajrzeć, w innych zjeść lokalne przysmaki lub kupić tradycyjne wyroby. My trafiliśmy na Cortes Apertas w górskim miasteczku Teti w samym sercu Sardynii.
Sardynia to nie tylko plaże, jej serce bije w górach i na murach
O Cortes Apertas wiedzieliśmy jeszcze przed przyjazdem na Sardynię i od razu uznaliśmy, że będzie to jeden z ważniejszych punktów pobytu. Znaleźliśmy w sieci rozpiskę festiwalu i uznaliśmy, że najbardziej pasuje nam zobaczyć święto w niedzielę w wiosce Teti. To miejscowość licząca ledwie 800 mieszkańców. Znajduje się ok. 100 km od Orosei, w którym mieszkaliśmy (i ok. 800 metrów wyżej). Zależało nam właśnie na tym by obserwować to wydarzenie w małej miejscowości, jak najdalej od turystów. Przeszło to jednak nasze oczekiwania. Ale po kolei.
Zanim dotarliśmy do Teti zatrzymaliśmy się w Olienie. To niewielkie miasto w regionie Barbagia i posiada cechę właściwą wielu miejscowościom z tej okolicy. Chodzi o murale. Najbardziej słynie z nich Orgosolo, zwane Wioską Bandytów, ale znajdziecie je niemal wszędzie. Pojawiły się jako element ruchu oporu. Dziś służą również przekazywaniu wiedzy o historii i tradycji czy uświetnianiu znanych mieszkańców. Takich np. jak Gianfranco Zola, który urodził się właśnie w Olienie.
Jesteś z Polski?! To co tu robisz?
Z Olieny pojechaliśmy do Teti bocznymi drogami. Mijając coraz bardziej strome serpentyny i kolejne miasteczka przystrojone z okazji Cortes Apertas już wiedzieliśmy, że to dobry kierunek. Nie wiedzieliśmy jednak jeszcze jak dobry. Uświadomił nas w tym sznur aut zaparkowanych przy drodze jeszcze kilometr od centrum miasteczka. Co ważne, aut niemal wyłącznie na lokalnych blachach. Zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy dalej. W centrum informacji zlokalizowanym w bibliotece zrozumieliśmy, że to my stanowimy tu atrakcję.
Dogadanie się po angielsku niemal nie wchodziło w grę, a ze starszymi mieszkańcami i po włosku nie byłoby łatwo (choć znamy ledwie kilka podstawowych zwrotów). Gdy udało nam się już na migi dowiedzieć, gdzie znajdziemy główną część obchodów, pani pracująca w bibliotece spytała skąd jesteśmy. Po kilku powtórzeniach słowa „Polska” w każdym znanym mi języku, przyjęła chyba w końcu do wiadomości, że naprawdę jechaliśmy tu przez pół Europy i szybko podsunęła nam księgę gości prosząc byśmy się do niej wpisali. Takich gości jeszcze tu nie mieli. Faktycznie, w księdze same lokalne miejscowości. Nikogo spoza Włoch, a tym bardziej z jakiegoś dziwnego kraju na P. Cortes Apertas to święto robione przez nich i dla nich. Bycie na nim gościem było zaszczytem.
Nazwa „otwarte dziedzińce” nie jest chwytem marketingowym. W całym Teti w kilkunastu miejscach można było wejść na podwórka, a czasem i do domów. Głównie po to by coś zjeść lub kupić. I nie mówimy tu o restauracjach. Mówimy o kuchenkach wyniesionych na ulicę, butlach domowego wina i pytaniach w niezrozumiałym języku chyba o to czy lubię purpuzzę. Nie wiem co to jest, ale kiwam, że: si, lubię. I dostaję kanapkę z gotowaną wieprzowiną. Pycha. A gdzie indziej pokazuję, że chce te całe culurzones, czymkolwiek są. Seria pytań po sardyńsku, na które zawsze odpowiadam si i po chwili dostaję rodzaj pierogów z ragu. Okazało się, że tradycyjna sardyńska potrawa znana też jako culurgiones.
Ale nie tylko po jedzenie tam przyjechaliśmy. Częścią obchodów jest przemarsz reprezentacji okolicznych gmin w ludowych strojach zakończony na główny placu pod kościołem konkursem tańca i śpiewu. Naszym zwyczajem przypadkiem znaleźliśmy się w miejscu, skąd korowód rusza, więc dane nam było przyglądać mu się z bliska. Setki ludzi, najczęściej młodych, w barwnych strojach różniących się w zależności od miejscowości. Klimat z początku pełen dumy i patosu po części oficjalnej zamienia się w niezwykły festyn. Młodzi robią to, co zwykle robią młodzi. Śmieją się, głośno rozmawiają i popijają wino. Tyle, że wciąż mają na sobie ludowe stroje. No i scrollują instagrama, o czym przekonywałem się przez następne dni, gdy pisali do mnie z prośbą o więcej zdjęć, jakie udało mi się im zrobić podczas święta.
Monte Tuttavista, czyli jak zobaczyć wszystko
Pozostając w temacie gór. Nad Orosei wznosi się szczyt Monte Tuttavista. Góra ma niepozorną wysokość 806 m n.p.m. Weźmy jednak pod uwagę, że startujemy z poziomu morza właśnie, zatem Tuttavista to jedna z najwybitniejszych gór Sardynii. Czy widoki są również wybitne? Postanowiłem sprawdzić to o wschodzie słońca. Trekking z samego miasteczka to kilka godzin, ale na szczęście jest też opcja podjechania blisko szczytu na parking. Uważać trzeba tylko na Google Maps, bo kieruje przez środek kamieniołomu. Właściwa droga znajduje się kilka kilometrów dalej. Jest stroma jak cholera i pełna serpentyn. Ale pozwala zaoszczędzić mnóstwo czasu.
Z parkingu na szczyt jest już niedaleko. Po kilkunastu minutach czerwonym szlakiem dojdziecie do ogromnej statuy Chrystusa na krzyżu. Tu ludzie o słabszych nerwach mogą już zakończyć. Widoki już są piękne, a obserwować można je zza bezpiecznych barierek. Jeśli jednak chcecie dojść na szczyt, to tam szlaku turystycznego już nie ma. Jest jednak ścieżka. Raptem 10 minut, ale raczej odradzam osobom z lękiem wysokości. Mimo stosunkowo mikrego wzrostu Monte Tuttavista krajobrazy mamy tu jak w wysokich Tatrach. Czyli sporo ekspozycji i wspinania po kamieniach. Nie dla wszystkich, ale mając doświadczenie w górach nie będzie to problem.
Nazwa Tuttavista znaczy widzieć wszystko. I tak właśnie jest. Zobaczcie sami.