Nie narty, nie ekspresy lodowcowe, nawet nie Mount Blanc. Dla mnie Alpy zawsze miały twarz tego gwiazdora z opakowania Toblerone. Podobno zobaczyć go w pełnej krasie wcale nie jest tak łatwo, więc szczęka opadła mi do samej ziemi gdy okazało się, że trafiliśmy na idealne warunki. Przed Państwem Matterhorn – najpiękniejsza góra świata i jedno z moich górskich marzeń.
Jak jest w Szwajcarii? Ceny, drogi, dziwactwa
Po tygodniu spędzonym na włoskiej riwierze przyszedł czas ruszać dalej w podróż dookoła Alp. Naszym kolejnym celem była Szwajcaria. Mieliśmy trochę obaw w związku z nią. To kraj, o którym chyba większość z nas wie mniej niż o innych krajach Europy. Nie jest w UE, uchodzi za dość zamknięty i specyficzny, ma swoje (czasem dziwne dla nas) zasady, które bardzo skrupulatnie egzekwuje. No i podobno jest cholernie drogi. Zweryfikowaliśmy wszystkie te rzeczy. Z różnym skutkiem.
Do Szwajcarii wjeżdżaliśmy od strony Como. Nie mogliśmy więc odmówić sobie chociażby krótkiej wizyty w tym słynnym kurorcie. I było to chyba jedyne rozczarowanie podczas tych wakacji. Miasteczko nie jest brzydkie, nie jest też brzydko położone. Ale opinia jaka o nim krąży znacznie przerasta rzeczywistość.
Kontrole na granicach?
Zostawiamy więc Italię za sobą i ruszamy na północ. Tu pierwsze zaskoczenie. Przejście graniczne ze Szwajcarią, owszem jest, ale ogranicza się do mikroskopijnej wiaty i jednego celnika, który nie zaprząta sobie głowy nawet patrzeniem na Was, nie mówiąc o sprawdzaniu. Naczytaliśmy się sporo o ograniczeniach przy przewożeniu towarów i przekraczaniu granicy. Spodziewaliśmy się więc chociaż odrobiny kontroli. Nic z tych rzeczy. Kolejna granica, którą można przeoczyć.
Chwilę później zweryfikowaliśmy kolejną opinię krążącą o Szwajcarii. Że jest piękna. Owszem, jest. Autostrada wijąca się w okolicach Lugano i Locarno czy później nad Jeziorem Czterech Kantonów, to jedna z najbardziej malowniczych dróg, jakimi jechałem. Do tego nie ma chyba w tym kraju miejsca, z którego nie widać chociażby odrobiny Alp.
Jak się jeździ i parkuje w Szwajcarii?
A propos dróg. Jak jeździ się po Szwajcarii? Wspominałem już we wcześniejszym wpisie, że musicie kupić winietę roczną (bo tylko taka jest) za 40 franków (ok. 200 zł) by móc legalnie poruszać się autostradami. Nie zawsze będzie to jednak oznaczało koniec wydatków. Nietrudno domyślić, że w kraju alpejskim znajdują się setki tuneli. Niektóre osiągają nawet kilkanaście kilometrów długości. I jak się okazuje, nie przez wszystkie można przejechać tak po prostu samochodem.
Jadąc np. z okolic Zurychu, Berna czy Bazylei do Zermatt, a więc pod Matterhorn, najszybsza i najkrótsza okazuje się trasa, która wymaga transportu samochodu. W Kanderstegu wjeżdżacie samochodem na specjalny pociąg, który przewozi Was w tunelu. Taka przyjemność to kolejne 25 franków. Chcąc tej opłaty uniknąć trzeba wybrać trasę sporo dłuższą. Np. przez Montreux i Jezioro Genewskie. My tak właśnie zrobiliśmy. Szczególnie, że mieliśmy już wtedy złe doświadczenia ze szwajcarskimi tunelami. Wjeżdżając po raz pierwszy do tego kraju jechaliśmy w stronę Zurychu z południa przez Tunel św. Goattarda. To drugi najdłuższy tunel drogowy w Europie (17 km). Dłuższy od niego jest tylko korek, który się przed nim tworzy. Spędziliśmy w nim 4 godziny, a alternatywnej trasy brak. Co więcej, o takich zatorach nie poinformował nas nawet Wujek Google.
Komunikacyjnym dziwactwem może być również parkowanie. Nie chodzi o to, że jest płatne – to oczywiste. Nie chodzi też o to, że miejsc jest mało – to również nic dziwnego. Problemem jest to, że jak już się miejsce znajdzie i opłaci, to… nie można na nim stać za długo. Nie możecie np. zapłacić za cały dzień jeśli taka Wasza wola. W zależności od lokalnych przepisów możecie w jednym miejscu stać maksymalnie 4, 3, a czasem nawet 2 godziny i mniej. Po tym czasie nie możecie zapłacić za kolejne godziny. Musicie zabrać samochód i szukać nowego miejsca.
Sama idea nie jest mi obca. Spotkałem się już z takimi miejscami wymagającymi rotacji samochodów. Zawsze miało to jednak miejsca w bardzo ścisłym centrum miasta. Tu zdarza się nieraz w całym mieście, które wcale nie jest szczególnie tłoczne. My mieszkaliśmy np. w Baden koło Zurychu. Kilkanaście tysięcy mieszkańców. W tym mieście nie ma w ogóle miejsc, w których można zostawić samochód na dłużej niż 4 godziny. A jeśli nawet są, to osiągają horrendalne ceny dochodzące do 1 franka za 12 minut postoju… Paradoksalnie znacznie łatwiej zaparkować w dużych miastach. W Zurychu nie brakuje piętrowych parkingów, gdzie godzina kosztuje 1,5 franka, a cały dzień 6 franków.
Czy w Szwajcarii jest drogo?
Ostateczna i najczęstsza opinia. Drogo, drogo, drogo. Czy tak jest faktycznie? Oczywiście, jest drożej niż w Polsce. Ale porównując ceny do innych krajów zachodniej, a nawet południowej Europy nie robią już takiego wrażenia. Litr benzyny kosztuje ok. 2 franków. Nieco drożej niż w Niemczech czy Włoszech, ale już podobnie do Austrii, Słowenii, a nawet Czech. Piwo w knajpie kosztuje 5 franków. Dla porównania w Niemczech czy Włoszech ceny wahają się od 3,5 do 5 euro. W Słowenii przekraczają nawet te kwoty. Ceny w marketach też plasują się na podobnym poziomie. Wyraźnie droższa w Szwajcarii jest komunikacja. Co jest o tyle dziwne, że biorąc pod uwagę jak próbuje się zniechęcić do używania samochodu, to wydawać by się mogło, że alternatywa, jaką są pociągi i autobusy, będzie atrakcyjna cenowo. A nie jest. Oczywiście są możliwości kupienia wielu opcji długoterminowych biletów, co w dłuższej perspektywie bardzo się opłaca. Ale przy krótkich wyjazdach czy jednorazowych podróżach ceny są wyjątkowo wysokie.
Zurych i Baden, czyli jak wyglądają szwajcarskie miasta?
Zanim wybraliśmy po najważniejszy punkt szwajcarskiego przystanku zwiedziliśmy na szybko dwa miasta w naszej okolicy. Pierwszym był Zurych, ale podobnie jak w przypadku Wiednia za krótko byliśmy w nim by móc powiedzieć coś więcej. Miasto jest ładne. Pełne strzelistych wieżyczek i wąskich, stromych uliczek. Do tego położone nad Jeziorem Zuryskim, którego okolice to świetne miejsce na spacer.
Mimo wszystko lepsze wrażenie zrobiło na nas Baden. To średniej wielkości miasteczko będące jednocześnie uzdrowiskiem. Górują nad nim ruiny zamku, z których stromymi schodami można zejść prosto na stare miasto. Spacer po nim był relaksującym, nieco sennym doświadczeniem. Koniecznie zahaczcie o zabytkowy, zamknięty drewniany most. Baden wygląda tak, jak wyobrażacie sobie szwajcarskie miasteczka.
Po górę gór
Nadszedł czas na gwóźdź programu. Wstajemy wcześnie rano by przejechać cały kraj i dostać się do Zermatt leżącego u podnóży Matterhornu. A właściwie nie do Zermatt, a Tasch. Do Zermatt bowiem nie można wjechać samochodem. Trzeba zostawić go w jednym z wcześniejszych miasteczek. Ostatnim jest właśnie Tasch. Tam korzystamy z wielkiego parkingu o nazwie Matterhorn Terminal (bilet dobowy 16 franków). Parking połączony jest ze stacją kolejową, z której co kilkanaście minut wyrusza kolejka do Zermatt. Bilet w dwie strony kosztuje nieco ponad 16 franków i ważny jest przez 30 dni. Podróż trwa 20 minut.
Dopiero wysiadając na dworcu w Zermatt opadły moje wszystkie obawy. Matterhorn słynie z tego, że rzadko widać go w całej okazałości. Szczyt przyciąga chmury i nawet podczas dobrej pogody potrafi skryć się za jedynym na niebie obłokiem. Nam jednak pokazał się w całości.
Podziwiać go można nawet z ulic tego jednego z najpopularniejszych alpejskich kurortów. Miasteczko jest naprawdę ładne. Szczególnie gdy zejdzie się z głównej, komercyjnej ulicy. Można wówczas pobłądzić drewnianym labiryntem. Elewacje budynków w Zermatt muszą być bowiem wykonane przynajmniej w większości z tego surowca. To pozwoliło temu miejscu zachować autentyczność mimo kapiącego zewsząd luksusu.
Widok Matterhornu z ulic miasteczka to nie było jednak to, po co przyjechaliśmy. Chcieliśmy podziwiać go w górach. Zaliczyć hiking u jego stóp. Opcji na to jest kilka.
Za dwa najpopularniejsze miejsca do takich aktywności uchodzą chyba okolice Sunnegga i Gornergrat. Pierwszy położony jest niżej i bliżej miasta, drugi wyżej i bliżej Matterhornu. Jest też oczywiście mnóstwo innych tras, szczytów i lodowców w tej okolicy. Te jednak są najprzystępniejsze.
Na oba z tych szczytów możecie po prostu wejść z Zermatt. Zaplanujcie to jednak dobrze. Wejście na Sunneggę to ok. 2 godziny. Na Gornergrat znacznie dłużej. Do tego przewyższenie. Sunnegga to blisko 2300 m n.p.m., Gernergrat – 3135 m. A Zermatt znajduje się na wysokości 1600 m. Samo dojście w te miejsca jest już zatem niezłym trekkingiem, a zabawa zaczyna się na górze.
Prostszą opcją jest skorzystanie z kolejki. My wybraliśmy wjazd na Sunneggę funikularem. Podróż trwa 5 minut i kosztuje 18 franków w jedną stronę (26 w obie). Stamtąd możecie przesiąść się do kolejki gondolowej jadącej na Blauherd. Tu rozpoczynają się jedne z najpopularniejszych i najbardziej malowniczych szlaków, jak Szlak Pięciu Jezior czy Szlak Świstaka. Oba te szlaki możecie pokonać również w całości lub w części z samej Sunneggi, ale wtedy czeka Was trochę chodzenia pod górę. Uwierzcie jednak, że warto. Samo spojrzenie na Matterhorn przyprawia o ciarki, a możliwość chociaż krótkiego spaceru u jego stóp jest dla każdego miłośnika gór czymś absolutnie niezwykłym. Tylko, pamiętajcie, sporo jest prawdy w tym, co mówią o jego upodobaniu do chowania się za chmurami. Zdjęcia, które widzicie zrobiliśmy w idealnym momencie. Dwie minuty później do szczytu już przykleiła się jedna jedyna chmura na niebie.