Po dekadzie przerwy od kilku lat udaje nam się regularnie wracać nad polskie morze. Zawsze jednak robimy to poza wakacyjnym sezonem, bo choć bałtyckie plaże są jednymi z najpiękniejszych w Europie, to jednak letni tłum i wczasowa cepelia, a do tego niepewna pogoda, skutecznie odstrasza nas od tego by nad Bałtykiem spędzić urlop. Wprowadzenie tej zasady w życie pozwoliło nam na nowo zakochać się w naszym wybrzeżu. Najpierw zimą w Świnoujściu, później wiosną w Dźwirzynie, a teraz już niemal latem w Jastrzębiej Górze i Półwyspie Helskim. Tam właśnie spędziliśmy ostatni długi weekend i był to strzał w dziesiątkę.
Boże Ciało nad Bałtykiem – tanio, pusto i w pełnym słońcu
Gdyby ktoś powiedział mi, że w połowie czerwca spędzę nad Morzem Bałtyckim 5 całkowicie słonecznych dni, bez jednej chmury, woda będzie na tyle ciepła by się w niej kąpać, a plaże na tyle puste, że będę mógł rozłożyć się i nie mieć sąsiada w promieniu kilkudziesięciu metrów, a do tego za piwo zapłacę 10 zł, a za rybę 25, to, mówiąc delikatnie, powątpiewałbym. Tymczasem dokładnie tak wyglądał nasz „bożociałowy” długi weekend w Jastrzębiej Górze.
Pogoda? Może nie upał, ale solidne 20, a czasem nawet więcej stopni. Zero chmur, o deszczu nie wspominając. Zero. Przez 5 dni. Zatem w pełnym słońcu temperatura odczuwalna była na tyle wysoka, że nie tylko dało się plażować całe dnie i kąpać w morzu, ale wręcz spalić na słońcu.
Tłumy? Rankiem plaże totalnie puste. W ciągu dnia już nie, ale wystarczyło przejść się nieco dalej od wejścia i bez problemu znaleźć pustki ciągnące się nawet kilkadziesiąt metrów.
Ceny? Szukałem tych paragonów grozy. Szukałem i nie umiałem znaleźć. 25 zł za wędzoną rybę, 6 zł za gofra, 10 zł za piwo. Sorry, ale takich cen nie widziałem na Śląsku od lat. Najwięcej, bo ok. 50 zł za obiad, zostawiliśmy w smażalni, ale to były porcje przepotężne i naprawdę dobrej jakości. Ja wiem, że to jeszcze nie sezon, ale bądźmy poważni. Jak się dobrze wybierze miejsce i czas, to nie zostawi się nad morzem fortuny.
Plaże w Jastrzębiej Górze
Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, czyli plaż. Te w Jastrzębiej Górze, wyglądają jak większość bałtyckich – szerokie, piaszczyste, ciągnące się bez przerwy kilometrami. Słowem – najlepsze plaże, jakie istnieją. Jedyny mankament, choć oczywiście nie dla każdego, to klify. Wzdłuż całej jastrzębskiej plaży ciągnie się wysoka na ok. 30 metrów skarpa. Piękna, wyposażona w ścieżki spacerowe i punkty widokowe, ale jednak spora. Co kilkadziesiąt metrów schodzą z niej wejścia na plaże, ale to niemal wyłącznie strome schody.
Osobom z gorszą kondycją ich pokonanie zajmie trochę czasu. Natomiast osoby z niepełnosprawnościami lub rodzicie z małymi dziećmi mogą mieć większy problem. Chyba jedynym, w miarę przystosowanym do wózków zejściem jest to o numerze 23 znajdujące się w centrum. Znajduje się tu betonowy zjazd wykorzystywany przez samochody służb i właśnie wszelkiego rodzaju wózki. Oprócz tego zejścia chyba tylko jeszcze jedno (bodaj o numerze 20, położone bliżej Rozewia) miało na schodach podjazd dla wózków. Był on jednak niezbyt solidny.
Warto jeszcze wspomnieć, że przy zejściach w centrum znajdują się niewielkie beach bary i toi-toie. Wszędzie zaś, co kilkadziesiąt metrów, kosze na śmieci.
Co oprócz plażowania?
Nie samym plażowaniem człowiek nad morzem żyje. Jastrzębia Góra to miejscowość według nas o idealnym rozmiarze. Na tyle spora, by był w niej sensowny wybór gastronomii wszelakiej, a na tyle mała by nie było w niej dyskotek, tłumów i zgiełku. Centrum miasteczka przypominać zaczyna co prawda typową nadbałtycką cepelię. Mamy więc automaty do boksera, cymbergaje, stragany z zabawkami i tego typu pierdoły, ale jest też nienajgorsza promenada i sporo naprawdę dobrych knajp. Wymienić można Papaja, Kredens, U Rybaka czy wędzarnię Przypiecek. Poza tym, jak już zmęczą Was inni turyści, to kilkaset metrów w stronę Rozewia robi się cicho i spokojnie.
To właśnie w tej części mieliśmy nocleg i to tu znajdują się najlepsze, „pozaplażowe” atrakcje Jastrzębiej Góry. Jest zatem przepiękny wąwóz Lisi Jar. Świetnie miejsce na spacer czy bieganie lub po prostu zejście na plażę (tu są one bardziej puste). Wąwozem lub brzegiem możecie dostać się do latarni morskich na Rozewiu (tak, liczba mnoga – są dwie). Możecie je zwiedzać, ale i sam spacer wokół to fajna atrakcja.
Rozewie w mojej pamięci uchodziło za najbardziej na północ wysunięty punkt Polski. Najnowsze pomiary jednak zweryfikowały niegdysiejszą wiedzę szkolną. Teraz takim punktem jest Gwiazda Północy, która znajduje się w centrum Jastrzębiej Góry. Możecie tam dojść z Rozewia główną ulicą, plażą lub leśną ścieżką wzdłuż klifów. To ostatnie rozwiązanie polecamy szczególnie przy zachodzie słońca. Z jastrzębskiego urwisa wygląda on chyba najlepiej.
Na początku Polski
Jeden z dni poświęciliśmy na wycieczkę. Wybór był oczywisty – Półwysep Helski. Jeśli wpadniecie na ten sam pomysł, to zaplanujcie wyprawę dobrze. Na Hel prowadzi jedna, jedyna droga, która niemal zawsze jeśli nie totalnie zapchana, to jest przynajmniej tłoczna. Do tego przejazd przez Władysławowo. Zatem mówiąc wprost – jechać tam w środku lata w sobotę w południe, to po prostu głupi pomysł. Jeśli nawet jako tako zajedziecie, to będzie problem z zaparkowaniem. A po co się denerwować? Wtedy może lepiej pomyśleć o pociągu? To może być już atrakcja sama w sobie. A jeśli macie więcej czasu, to może rower?
My byliśmy tam jeszcze przed sezonem, a do tego zebraliśmy się wcześnie rano, ale tłumnie na drogach i na miejscu było i tak. Zaczęliśmy od Cypla Helskiego, czyli samego, samiuteńkiego czubeczka półwyspu. To wszak początek Polski. Czy tam koniec? Zależy z której strony spojrzeć.
Żeby dostać się na cypel musicie dojechać do miejscowości Hel, zostawić auto na jednym z parkingów i dalej iść już pieszo. Najpierw przez las, w którym miniecie kilka bunkrów i innych wojskowych pozostałości (cały półwysep jest nimi usiany), a później drewnianą drogą wśród wydm. Nieopodal cypla znajduje się jeszcze latarnia morska. Odhaczamy obie te atrakcje, ale szybko uciekamy, bo wiatr urywa głowy, a tłum gęstnieje.
Już nie ma dzikich plaż?
Uciekamy z Helu, ale nie półwyspu. Szukamy bowiem słynnych dzikich plaż. Jedna podobno znajduje się w Juracie, a właściwie na granicy pomiędzy Juratą a Helem. Należy zejść wejściem nr 63 i stamtąd drałować plażą jakieś 15 minut w kierunku Helu. Tak zrobiliśmy i sukces uznaję za połowiczny. Plaża owszem była. Ładna nawet, a nawet bardzo. Tłumów też nie było, ale do dzikości to jej jednak brakowało trochę. Może źle szukaliśmy. A może rację miała Irena Santor zawodząc, że dzikich plaż już nie ma? Tak czy owak korzystając z drona mogliśmy zobaczyć jednocześnie Morze Bałtyckie i Zatokę Gdańską, a to prawie tak fajne, jak dzika plaża.
Słówko jeszcze o samym Półwyspie Helskim. Taka refleksja nas naszła, że nie da się docenić w pełni tego miejsca wpadając na jeden dzień. Owszem, było fajnie, ale chyba największą frajdę daje właśnie ta izolacja i tajemniczość. To, że nie wszędzie da się dojechać samochodem, że w lasach kryją się pamiątki wojny, że szuka się pustych miejsc. To zdaje się być największą wartością, a jednocześnie wyklucza prawdziwą eksplorację Helu w tak krótkim czasie. Chyba kiedyś trzeba wpaść tu z rowerem na dłużej.