To jedno z tych miejsc, które odhaczyłem bez Agaty. Razem z dwoma przyjaciółmi postanowiliśmy spędzić męski weekend. Trochę powalczyć z siłami przyrody, ale głównie pić Guinnessa. Przy okazji odnaleźć miejscówkę z reklamy whiskey i przetestować nową kamerę sportową. To chyba normalne? Czy nie? Nieważne. Loty były tanie, to wybraliśmy się na weekend do Irlandii.
Lądowanie w Dublinie, ale tam nie zagrzaliśmy miejsca. Wypożyczalnia samochodów, trochę przebojów z papierologią, trochę korków, zakupy w Lidlu po drodze i dojeżdżamy na miejsce – miejscowość Wicklow na południe do stolicy. Tuż przy parku narodowym Wicklow Mountains.
Zobaczcie nasze wideo z Irlandii:
Mamy w sumie dwa pełne dni w Irlandii i musimy je wykorzystać najmocniej jak się da. Na dzień drugi zaplanowaliśmy podróż na drugi koniec kraju, więc zostaje tak naprawdę jeden dzień na inne atrakcje. Stąd decyzja żeby bazę wybrać blisko Dublina i lotniska, ale w takim miejscu, które zapewni kilka rozrywek. Góry Wicklow to miejsce idealne.
Wicklow Mountains – śladami whiskey i wikingów
Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistej – góry Wicklow to doskonałe miejsce dla poszukiwaczy krajobrazów, miłośników gór i wędrówek. Ja jestem taką osobą. Za dzieciaka przeszedłem z ojcem Tatry i Beskidy wzdłuż i wszerz, więc niziutkie irlandzkie pagórki nie powinny robić na mnie wrażenia. A jednak.
Wybraliśmy jedną z popularniejszych tras – Spinc. To droga wokół jeziora Glendalough, która zaczyna się i kończy w miasteczku o tej samej nazwie. Trasa nie jest szczególnie wymagająca. Zajmuje może z 3 godziny i niewiele ma stromych podejść. Głównie wiedzie grzbietem gór porośniętych trawą i brzegiem jeziora. Jest dobrze oznakowana i przygotowana. Po drodze miniecie kilka punktów widokowych oraz ruiny górniczych osad. Na mecie polecamy jeszcze zajrzeć na stary cmentarz i ruiny kapliczki św. Kevina.
Historyczne ciekawostki tego miejsca bledną jednak przy tym co przygotowała natura. Jest w tych krajobrazach coś tak chwytliwego, że chyba nie sposób się nimi nie zachwycić. Surowe – to słowo pasuje chyba najlepiej. Na myśl przyszły mi obrazki z Islandii i wcale nie byłem daleki od prawdy. Wicklow to częsty plener filmowy. Tu kręcono między innymi serial Wikingowie, a znajdujące się obok Glendalough jeziorko Lough Tay z powodzeniem grało skandynawskie fiordy z osadą Kattegat.
Skoro Wicklow to takie filmowe zagłębie, to musi mieć swoje Hollywood. I ma. Trafiliśmy do niego nie do końca przypadkiem, ale nazwa doskonale dopełnia historii.
Otóż na etapie planowania miejsc, które odwiedzimy, postanowiliśmy, jeśli to możliwe, znaleźć plan filmowy najlepszej reklamy w historii, czyli spotu promującego whiskey Tullamore Dew. Zobaczcie sami:
Nie było całkiem łatwo, bo research z użyciem Google, Street View i parafialnych stron irlandzkich kościołów zajął ze 2 godziny. Opłaciło się jednak. Odnaleźliśmy kościół z filmu właśnie w miejscowości Hollywood. I jeśli chcecie wiedzieć, to tak – na wzgórzu mają taki sam napis jak w Los Angeles.
Kościół okazał się zamknięty i pusty, ale chyba nikt nie ma nam za złe, że i tak weszliśmy na jego teren. Dla jednej fotki i szybkiej ucieczki. Warto było
Cliffs of Moher – pozycja obowiązkowa
Po dniu w górach przyszedł dzień z oceanem. Przejechaliśmy cały kraj w poprzek (uważajcie na wiejskich drogach, zwykle nie mają poboczy i można łatwo stracić oponę) i dotarliśmy do jednej z największych atrakcji Irlandii i jednych z najsłynniejszych klifów świata – Cliffs of Moher.
I o ile dzień wcześniej pogoda była irlandzka, czyli lało, wiało i grzało na zmianę, o tyle tego dnia mieliśmy rzadką okazję podziwiania tych 200-metrowych skał wyrastających z Atlantyku w pełnym słońcu. To rzadkość.
Klify Moheru to obowiązkowa pozycja. Nie zapomnicie tego widoku nigdy. Musze jednak ostrzec ludzi o słabszych nerwach. Jeśli źle znosicie takie widoki, to trzymajcie się na dystans. Mnie zaskoczył fakt, że krawędź klifów nie jest własciwie wcale zabezpieczona i można podejść tak blisko jak się chcę. Ja oczywiście chciałem jak najbliżej. Nie mam i nigdy nie miałem lęku wysokości. Wręcz przeciwnie – ciągnie mnie do takich atrakcji. Musze jednak przyznać, że stanięcie na samej krawędzi kawałka wapienia i rzut oka 200 metrów niżej, gdzie fale roztrzaskują się o brzeg, sprawił, że po raz pierwszy nogi się pode mną ugięły. Ale po raz kolejny podczas tego wyjazdu – warto było.